Hotelik z piekła rodem
Hotelik z piekła rodem, bo diabeł też gdzieś musi jeździć na wakacje, czyli jak to jest kiedy diabeł zmienia pracę na pracę w innym mieście i musi gdzieś swoje jestestwo na noc ulokować.
Jak już wszyscy wiedzą wywróciłam moje życie do góry nogami, czyli liście na dole, a korzenie u góry, tak to już oficjalnie przyklepane. Zmiana pracy, miejsca pracy, podejścia do życia, postrzegania samej siebie, wyrzucenie większości zbędnych rzeczy, jednym słowem takie wiosenne porządki.
Co prawda historia będzie trochę przeterminowana, bo to już prawie dwa lata minęły, ale mam nadzieję, że nadal do poczytania.Od razu ostrzegam - będzie długo, ale nie nudno :)
Szukając nowej pracy w innym mieście, należy z reguły udać się na rozmowę kwalifikacyjną. Dobrze by było, aby ogarnąć za jednym razem kilka rozmów, a metodą logicznej dedukcji dochodzimy do wniosku, że trzeba gdzieś swoje jestestwo ulokować na ten czas i wynająć w tym celu jakiś hotel / hostel. Podstawowe założenia są takie żeby nie było za drogo, ale schludnie i czysto, blisko centrum, żeby nie szukać zbyt długo tramwaju czy autobusu.
Jak zawsze booking przeszukany, pokój o statusie apartament (a co tam jak szaleć to szaleć :) ) wybrany i zarezerwowany. W pierwszym hotelu pobyt skończył się po jednej nocy, ale ta historia też jest piekielna więc zasługuje na osoby post. Finalnie szybka przeprowadzka i hostel przy rynku, czyli w centrum miasta. Cud, że udało się w ogóle coś znaleźć, bo był środek lata. Cudowna, piękna pogoda, więc mnóstwo turystów równa się brak pokoi. Pogoda tak fantastyczna, że aż trzeba było nosić ze sobą wiaderko, jakby się człowiek przypadkiem rozpuścił, żeby mieli gdzie go wlać. Ale wracając do tematu, hostel nieduży i przytulny. Pokoik mały, ale ustawny, z oknem wychodzącym na podwórze. Specjalnie taki otrzymałam przez panią na recepcji, żebym mogła się wyspać przed rozmowami kwalifikacyjnymi. Jednym słowem, cud, miód, orzeszki i ciasteczka czekoladowe.
Z Lubym miło spędziliśmy dzień, odprowadziłam go na stację i wróciłam do swojego pokoiku. Siadając na łóżku, zauważyłam, że skrzypi, cholernie skrzypi, ale co tam, jakoś dam radę. Byłam tak zmęczona po nieprzespanej poprzedniej nocy, że na pewno to nie było przeszkodą żeby zapaść w sen niczym śpiąca królewna. O jak ja się myliłam, bo przecież moje łóżko nie było jedyne w całym hostelu. Trzypiętrowy hostel i chyba każde łóżko skrzypiące. A jak to odkryłam, a no tak, jak też odkryłam, że ścianki działowe zostały postawione ze zwykłej płyty karton gips, ale pustej w środku.
Było słychać wszystko, kichnięcie, kaszlnięcie, a nawet przeżuwanie kanapki w pokoju gdzieś w hostelu. Do wieczora jeszcze jakoś się dało funkcjonować, dopóki wszyscy nie wrócili na noc. Sąsiad jak się okazało uroczo chrapał, tak, że myślałam, że mi szklanka spadnie ze stolika od wibracji. Ale to i tak nic, ba, sąsiedzi z pokoju obok rozwalili system. Zaprezentowali film przyrodniczy na żywo, z pełną akustyką, włącznie z pięknym ukraińskim "da" wplecionym w fabułę. Więc cały hostel miał przedstawienie na żywo z dokładnie każdym najdrobniejszym dźwiękiem*. Około północy przedstawienie się zakończyło i pan ogier dołączył do symfonii chrapania. Szczęśliwa, że w końcu będę mogła iść spać otworzyłam okno, bo zrobiło się w pokoju strasznie duszno, i prawie padłam powalona cudownym zapachem odour de szanel de śmieci. Tak, mój cudowny pokoik od podwórka,
miał okno dokładnie nad kontenerami, gdzie wszystkie okoliczne restauracje wyrzucały śmieci z całego dnia. A przy temperaturach rzędu prawie Sahara panujących na dworze przez cały dzień ów cudowny odour de szanel de śmieci śmierdział jak zdechły skunks**. Do tego do kakofonii chrapania w najróżniejszych tonacja i częstotliwościach doszło skrzypienie łóżek wiercących się osób. Nie trzeba wiele, żeby się domyślić, że ta noc była już drugą nieprzespaną nocą.
Ale pozostała nadzieja, jeszcze jedna noc, żeby się wyspać. Cały dzień poświęciłam na opracowanie planu dotarcia na rozmowy kwalifikacyjne, bo tak sobie je dobrze rozplanowałam o ironio, że miałam jedną po drugiej. Bieganie po mieście z gpsem i jeżdżenie komunikacją miejską w temperaturach podobnych do tych panujących na słońcu nie było najlepszym pomysłem. Po południu ledwo co przyczłapałam do hostelu ciągnąc ze sobą jakieś pseudo zakupy. Czas do wieczora szybko minął i odświeżona po prysznicu wskoczyłam do łóżka z jednym marzeniem, wyspać się. Nie trzeba być wielkim jasnowidzem, że skoro nie napisałam, że yupii w końcu się wyspałam, to ta noc też była z piekła rodem. I tak bingo, ale tym razem chrapanie, filmy przyrodnicze i cała reszta super atrakcji to był tylko dodatek. Późnym wieczorem, całym hostelem wstrząsnęło dobijanie się do głównych drzwi, a co ważne po godzinie dwudziestej drugiej drzwi były zamykane i jednym sposobem dostanie się do środka był telefon na recepcję. Więc zapewne wszyscy założyli, że to być może jakaś wesoła imprezowa ekipa się nudzi. Ale dobijanie się do drzwi powtarzało się co jakieś pięć minut. Tutaj warto nadmienić, że mój pokój znajdował się na drugim piętrze, po przeciwnej stronie i doskonale u mnie było słychać to dobijanie się. Po godzinie takiego rumoru, chyba, któremuś z gości puściły nerwy i postanowił sprawdzić co jest przyczyną tego całego zamieszania, może ktoś pomocy potrzebuje, a może da się komuś wiadro wody na łeb spuścić. Skutkiem czego usłyszałam tornado wpadające do pokoju obok mojego pokoju. I to był początek..... końca .... przez kolejne pół godziny cały hostel słyszał, jak to druga pani właściciel próbowała się dostać, ale kluczy zapomniała, a pierwsza pani nie odbierała telefonu. Poszło mięso w ruch, panie lekkich i cięższych obyczajów. Na korzyść pierwszej pani właściciel przemawiał fakt, że od czasu do czasu próbowała drugą uspokoić mówiąc, że ludzie śpią (naprawdę?!!!, ciekawe jak to możliwe w tym hałasie). Z natury jestem osobą spokojną, cierpliwą, ale jak to się mówi do czasu, a po pół godzinie wrzasków, dwóch nocach nie przespanych ten czas nastał, czara się nie przelała,tam wszystko wykipiało. Ni mniej ni więcej krew się we mnie zagotowała, diabeł wstąpił, nagła krew zalała itd. ... stanęłam więc na środku pokoju i wydarłam się, że tutaj ludzie chcą spać i łaskawie żeby się (tutaj dodajcie troszkę mięsa) uciszyli. I magicznie nastała cisza....... jak makiem zasiał, nagle było słychać cykanie świerszczy z lasu na obrzeżach miasta.
Cały hostel zamilkł, nie tylko panie właścicielki, ale ustało chrapanie, kaszlenie, rozmowy i skrzypienie łóżek***. Nastał czas magii, który trwał do rana.... było idealnie cicho, raptem wszyscy sobie uświadomili, jak wszystko dobrze słychać. Może to nie była idealnie przespana noc, ale chociaż troszkę i w końcu ostatnia tak czy inaczej w tym hostelu, bo następnego dnia wracałam już do domu. A co w tym wszystkim było najbardziej ironiczne? Wymeldowując się, zauważyłam cały koszyk stoperów przy recepcji, skoro mieli cały koszyk to faktycznie było coś na rzeczy, hmmm, że ja tego wcześniej nie zauważyłam.
Z perspektywy czasu patrząc i podsumowując, że tego dnia poszłam na dwie rozmowy o pracę i z obu i zaproponowali mi stanowisko, to chyba przed kolejną rozmową też nie prześpię kilku nocy :D
* Nawet nie wiedziałam, że człowiek potrafi takie dźwięki wydawać i nie słuchawki nic nie dawały :D
** Jakby żywy mało śmierdział, to wyobraźcie sobie jak musi śmierdzieć zdechły.
*** Tylko zapach ze śmietnika nie znikł, ale jeszcze nie wykształciłam takich mocy, spokojnie wszystko z czasem
Komentarze
Prześlij komentarz