Zbliżał się długi weekend, a mnie powoli zaczęła przerażać wizja czterech dni w domu. Dwa jeszcze, ale cztery to stanowczo za dużo. Jakiś czas przed pandemią Luby wspominał, że może kiedyś się do Afrykarium we Wrocławiu wybierzemy, więc w sumie, hmm czemu nie?
Pozostało mi tylko trzymać kciuki, żeby na ostatnią chwilę udało mi się znaleźć jakiś nocleg. Bo pomysły na ostatnią chwilę są najlepsze, tak samo jak wyprawy bez planu zwiedzania :) Po ogarnięciu biletów do Afrykarium i zarezerwowaniu apartamentu na jedną noc pozostało się tylko spakować.
Jak zwykle plan pod tytułem wstajemy wcześnie rano, żeby wyjechać jak najszybciej, nie został zrealizowany, bo łóżko miało magiczną zdolność przytulenia się do nas. Ale przecież wolne jest od tego, żeby na wszystko mieć czas i się nie spieszyć. W pierwszej kolejności obraliśmy kurs na atrakcję wyjazdu - Afrykarium. Kochany GPS przeciągnął nas przez cały Wrocław, wszelkimi możliwymi uliczkami, aby na końcu wpakować nas w prawie dwukilometrowy korek, który kompletnie się nie posuwał do przodu. Po ponad pół godziny praktycznie stania w jednym miejscu, stwierdziliśmy zgodnie, że to nie ma sensu.
Trzeba odstawić gdzieś samochód i przesiąść się na komunikację miejską. Jako, że zaspaliśmy i wyjechaliśmy później, parking podziemny, który zarezerwowaliśmy razem z apartamentem, powinien być już dostępny. Szybka zmiana adresu w GPS na adres recepcji podany przy opisie apartamentu (co ważne w innym miejscu niż sam apartament) i ruszyliśmy się zameldować. Po kilku okrążeniach, wąskimi i krętymi uliczkami, odnaleźliśmy w końcu właściwą. Bo przecież każdy gps mówił inaczej, jeden, że to już tu, drugi, że nieeee, jedź dalej za róg (mogli by się w końcu kiedyś zdecydować). A najdziwniejszym faktem, że zrobienie recepcji w miejscu, gdzie nie można zaparkować, żeby pójść się zameldować i pobrać pilota do garażu. Ot tak to pokrętnie pomyślane, zamelduj się żeby zaparkować, ale jak zaparkować, żeby się zameldować - hmmm, wyższa szkoła problemologii. Jako, że to nie pierwszy taki raz, z Lubym mamy już ustalony schemat, że on idzie nas zameldować, pobrać klucze i ogarnąć wszystko, a ja robię kółeczko i wracam po niego. Tym razem wyjątkowo szybko wrócił ponownie, jako, że aż w takie cuda i magię nie wierzę, wiedziałam, że jednak coś
jest na rzeczy. I się nie myliłam, na portalu, jak mi zreferował Luby,
nie napisali, że jednak recepcja ta właściwa jest jednak pod adresem,
gdzie jest apartament, ech...., just love it. No nic, szukanie po
krętych i wąskich uliczkach i wykłócanie się z gps odcinek drugi.
A na końcu, taaak, dokładnie to samo, brak parkingu, żebyyyy otrzymać pilota do parkingu. Kocham ten absurd sytuacyjny. Ale w końcu, zameldowani, zaparkowani, rzeczowo wrzuceni do apartamentu wyruszyliśmy do zoo.
Na miejsce dotarliśmy upieczeni, podsmażeni i półżywi, bo przecież klimatyzacja w komunikacji miejskiej to zbędna fanaberia, pasażerowie celowo wsiadają do tramwaju, żeby zażyć sauny. Mimo wszystko, jednak stwierdziliśmy, że warto było z niej skorzystać, gdyż po drodze minęliśmy korek w którym mieliśmy stać i wyjaśniła się zagadka, dlaczego on się nie rozładowywał, na parkingu skończyły się miejsca a ludzie cierpliwie czekali, aż cokolwiek się zwolni. To już nam powinno zapalić lampkę, że coś jest na rzeczy.... dużo ludzi, długi weekend ..... troszkę więcej osób wpadło na ten sam pomysł co ja.... aczkolwiek do zoo nie było w ogóle kolejki, do zoo nie.. ale... już w samym zoo do Afrykarium.
Cóż w życiu widziałam wiele kolejek i szczerze powiedziawszy dla tej medal pierwszeństwa. Dziesięć minut szliśmy na jej koniec. I niczego jej nie umniejszając, była naprawdę, naprawdę długa, ale cóż jak już przyjechaliśmy, czas podjąć wyzwanie! Odpaliliśmy czasomierz, co by sprawdzić ile stać będziemy i jak zawsze podeszliśmy do tego z humorem, w kolejkach można poznać ciekawych ludzi, pośmiać się i pożartować. Finalnie w kolejce staliśmy dwie godziny, cóż rekord życiowy został pobity jak najbardziej, ale czego to się nie robi dla płaszczek, rekinów i innych ciekawych okazów ze świata zwierząt. Samo Afrykarium trzeba odwiedzić i ocenić indywidualnie, tylko najlepiej z krzesełkiem wędkarskim i zapasem pożywienia, bo po dwóch godzinach stania, rybki w akwarium wyglądały bardzo smacznie :D
Będąc w zoo nie sposób nie odwiedzić pergoli znajdującej się zaraz obok. Nam jak zwykle udało się załapać na pokaz na fontannach. Pokazy są naprawdę świetne, żaden film nie odda tego jaki efekt robią na żywo. Zwłaszcza, że co godzinę jest inny podkład dźwiękowy, od muzyki klasycznej, przez pop aż do Jean Michaela Jarre. Tylko ja mam takie szczęście, żeby trafić na festiwal piwa pod iglicą, kiedy to nawet bezalkoholowego piwa nie mogę się napić, cóż woda smaczna, woda bleee, ale ciągle powtarzam woda smaczna, woda smaczna (może sama siebie przekonam :P).
Popatrzyliśmy na godzinną kolejkę do Ogrodu Japońskiego, nieee, ogarniemy do jutro, jak na jeden dzień, limit kolejek został wyczerpany. Poza tym podczas drogi do Wrocławia wpadłam na pomysł, że hmm fajnie by było zobaczyć zachód słońca na SkyTower, a pogoda zapowiadała się fantastycznie! Luby sprawdził więc czas zachodu słońca i udało mu się zarezerwować bilety przez internet na idealną godzinę. Więc czekała nas kolejna atrakcja. I faktycznie atrakcja, przed którą się nieźle uśmialiśmy. W związku z pandemią, do windy mogło wejść maksymalnie pięć - sześć osób. Aczkolwiek zanim wejdzie się do windy, należy przeskanować bilet, aby przejść przez kołowrotek, co tym razem było bardzo istotne. Miły Pan obsługujący całość, zaprosił więc pierwsze kilka osób, przed nami weszła para i tak się złożyło, że za nami była kolejna para.
Chłopak z pary przed nami miał problem z kodem, machał nim przed czytnikiem i machał i nic, cisza, odmowa za odmową. Po kilku próbach chłopak obsługujący windę postanowił mu wreszcie pomóc. Patrzą się na ten bilet i patrzą, a tam... zła data, chłopak się pomylił i dla siebie i dla dziewczyny kupił bilety na dzień następny. Ja tego na szczęście, albo i nie szczęście nie widziałam, znaczy się miny dziewczyny, ale Luby powiedział, że takiej żądzy mordu nie widział już dawno w oczach kobiety. Zażartował nawet, żeby chłopakowi odpuściła, bo każdemu może się zdarzyć. Pośmialiśmy się, druga para za nami też pośmiała się... chwila prawdy... uff nasze kody weszły, Luby już 50% do jesteś bohaterem w swoim domu. I słyszymy za nami jęki zawodu, cóż co się okazało z drugiej pary chłopak też kupił bilety na zły dzień, pomylił się dokładnie tak ten z pary przed nami, czyli o jeden dzień. Luby już miał 100% do jesteś bohaterem w swoim domu, ale i tak stwierdziliśmy, że sytuacja była nader rzadko spotykana, żeby dwie pary, tak samo mylnie kupiły bilety, na tak samo pomyloną datę. Tak czy inaczej, nam się tym razem udało i zachód słońca był naprawdę fantastyczny z widokiem z czterdziestego dziewiątego piętra na Wrocław. Lecz nie byłoby po naszemu, gdyby nie przytrafiła się nam mała piekielność, chociaż tym razem to ja byłam chyba piekielnością dla dwóch panów. Staliśmy sobie z Lubym i podzialiśmy widoki, a obok nas dwóch Januszy turystyki komentowało bardzo głośno (tak, aby każdy ich usłyszał, nawet Ci na parterze zapewne), jak to oni by chcieli, że w dużym, znanym, turystycznym mieście nad morzem coś takiego było i jaka to by była atrakcja. Jako, że to moje rodzinne miasto, uprzejmie panów zapytałam się czy są z tego miasta, o którym rozprawiali tak zawzięcie (w duszy dodałam głośno) ..... Panowie - Janusze turystyki, od razu, wręcz zachwyceni, że padło to pytanie, że tak, że oczywiście. Tutaj gwoli wyjaśnienia, dlaczego Janusze turystyki, ano właśnie, część mieszkańców tego miasta ma w zwyczaju napawać się zazdrością innych, że o jaaak fajnie, mieszkasz nad morzem itd.
Na początku jak wspominałam skąd jestem, też ciągle słyszałam, o jaaa jak fajnie, o jejka, ale Ci zazdroszczę itp., chociaż jak dla mnie nigdy nie było czego zazdrościć i czym się chwalić, ale cóż tacy Janusze lubią, jak im ktoś prawi takie frazesy. I tym razem było nie inaczej, już było fafaraafa, że taki tam developer, że co to, że kogo oni nie znają... I już byli w ogórku, już witali się z echami i ochami zazdrości, że oni z nad morza i takiego kurortu... ale nie ma... moja odpowiedź, że tak wiem, że mieszkałam tam tyle i tyle lat i uciekłam bo tragedia..... Magia, lepsza niż nie jestem prestidigitator, lepsza niż sam David Coperfield, Janusze tak szybko zniknęli, że kurz nawet nie zdążył się wzbić po nich w powietrze :P I tak zrobili mi wieczór :D Wieczór też nie mógł być nudny, więc pomyślałam, podumałam iiiii najbardziej urokliwe miejsce po zmroku we Wrocławiu to oczywiście Ostrów Tumski, stanowczo mniej tłoczny niż rynek. Rynek oczywiście nie przeczę, też warto zobaczyć i w dzień i w nocy, ale Ostrów Tumski to jest to co Tygryski lubią najbardziej.
Następny dzień zaczęliśmy z samego rana Ogrodem Japońskim i decyzja trafna, bo po kolejce z poprzedniego dnia nie było nawet śladu. Ogród śliczny, wart odwiedzenia i jak dla mnie idealny na romantyczny spacer, pod warunkiem, że jest w nim niewiele zwiedzających. Nie byłabym sobą, gdybym jeszcze na koniec nie wpadła na rynek, zobaczyć jak wygląda też w dzień. I całkiem przypadkiem trafiliśmy tam punkt dwunasta, prosto na odegranie hejnału.
Wracając już po samochód, bo zostało nam jakieś trzydzieści minut parkingu, wypatrzyłam na górze katedry stojącej obok rynku, kilkoro ludzi. Spojrzenie na Lubego, ejj tam można wejść, chodź...... plosie... i tak się zwiedza najfajniej :) Takim oto sposobem odkryłam Mostek Czarownic (Pokutnic) z widokiem na rynek. Luby się zawsze śmieje ze mnie, że - oooo ścieżka, oooo gdzie prowadzi, oooo chodź, oooo jakie fajne!
Komentarze
Prześlij komentarz