Kłopotliwy gratis
W tym roku jak już z resztą pisałam wcześniej, wybraliśmy się z Lubym na urlop do Zakopanego, a raczej jak to Luby mówi nie w góry tylko na taternictwo. Co prawda nie biegam jak kozica po Zawratach czy Orlich Perciach, ale dzień nie spędzony na szlaku to dzień stracony.
Kilka lat temu zakupiliśmy sobie specjalistyczne buty górskie, po wielu namowach Lubego, mimo, że mnie akurat adidasy nie przeszkadzały. Buty jak buty, wielkie, czarne, ciężkie i sztywne. Po kilku dniach chodzenia, kotka obita ciężkim buciorem, Luby narzekał na ścięgno achillesa i poobijane palce, tak to się chodzić nie da, zwłaszcza, że średnio dziennie robiliśmy 22 km, a tutaj dopiero połowa urlopu i jeszcze wiele kilometrów przed nami. Cóż nadszedł czas na wymianę obuwia, szybki rekonesans w necie i decyzja, jedziemy do Nowego Targu bo w Zakopanem to sztabkami złota najlepiej płacić. W Nowym Targu jednak nic nie udało się ustrzelić, więc męska decyzja, pogoda i tak paskudna tego dnia, jedziemy na Kraków. Tutaj warto zaznaczyć, że autobusy Zakopane - Kraków kursują co dwie godziny, więc nie ma co się przejmować powrotem i wyjazdem.
Kierunek znany, duży sklep sportowy, totalna sieciówka, więc i ceny nie z kosmosu. GPS w łapkę i spacerkiem z dworca czterdzieści minut :D. Pooglądaliśmy nieznane zakamarki Krakowa i udało nam się nabyć idealne, mega wygodne obuwie, pomijając drobną awarię terminali płatniczych, niby to burza je ukatrupiła, ale jeden działał. Ot taki sprytny sposób co by na prowizji zaoszczędzić, tylko jedna pani kasjerka chyba nie dosłyszała szefa i się niechcący wyłamała. Uradowani wróciliśmy do Zakopca, skorzystaliśmy z uroków Gubałówki przygotowywując się na następny dzień. Następnego dnia śniadanko, szykowanko, ubieramy nowe buciki i tutaj niespodzianka. Przy moich nadal doczepiony olbrzymi, czarny, plastikowy alarm na metalowej lince. Tadam jak z tym wyszłam nie wiem? Pani skasowała, zapakowała w siatkę i papa. Nic nie wyło, nie piszczało, ani ochrony nie wołało. Ot niespodzianka. Patrzymy się na to z Lubym, no przecież nie będę po górach śmigać z brelokiem w rozmiarze sześć centymetrów przyczepionym do buta, toć to olbrzymie, pominę fakt, że oczywiście za złodzieja mnie wezmą. Przecież nie przyczepię sobie paragonu do pleców, że zapłaciłam. Chwila konsternacji, torebkę miałam i owszem, ale jakoś tym razem cęgów do metalu do niej nie wsadziłam. Właściciela pensjonatu nie było i z reguły pojawiał się dopiero wieczorem, więc i ta opcja pomocy odpadła, została kuchnia. Pierwsza próba, przepiłowanie linki nożem, efekt nóż się stępił, czyli linkę należy odpuścić. Drogą eliminacji został sam alarm. Czym to cholerstwo rozwalić, przegrzebałam wszystkie szuflady w kuchni i jedyne co mi wpadło w ręce to dziadek do orzechów. Cóż może i to spróbować zgnieść, to na klejeniu puści i się rozpadnie. Taa niedoczekanie moje, piętnaście minut później co prawda padalec zmienił kształt, na bliżej nie określonego zgniotka, ale nadal się trzymał. Szybka kalkulacja, no przecież nie pojedziemy do Krakowa, żeby nam to zdjęli. Jakieś sześć godzin w plecy i nici z naszego zaplanowanego wyjścia, a w planach Kasprowy i Czerwone Wierchy, w starych człapakach tyle km nie wyrobiłabym. I wtem żarówka nad głową, kiedy już Luby szukał kogoś ze skrzynką narzędziową w samochodzie, o nie ja się nie poddaję. Chyba widziałam tłuczek do mięsa co prawda drewniany, ale skoro drzewo kasuje samochód to i powinno to załatwić. Popędziłam na betonowy podjazd z butem i tłuczkiem. Po dwóch uderzeniach usłyszeliśmy ostatni pisk alarmu po kilku kolejnych co prawda się nie rozpadł, ale metalowa linka się wysunęła z niego i można było go odczepić od buta.
Wypad się udał, a buty ekstra, tylko na przyszłość będę się upewniać czy w sklepie nie dali mi takiego super gratisu :D
Kierunek znany, duży sklep sportowy, totalna sieciówka, więc i ceny nie z kosmosu. GPS w łapkę i spacerkiem z dworca czterdzieści minut :D. Pooglądaliśmy nieznane zakamarki Krakowa i udało nam się nabyć idealne, mega wygodne obuwie, pomijając drobną awarię terminali płatniczych, niby to burza je ukatrupiła, ale jeden działał. Ot taki sprytny sposób co by na prowizji zaoszczędzić, tylko jedna pani kasjerka chyba nie dosłyszała szefa i się niechcący wyłamała. Uradowani wróciliśmy do Zakopca, skorzystaliśmy z uroków Gubałówki przygotowywując się na następny dzień. Następnego dnia śniadanko, szykowanko, ubieramy nowe buciki i tutaj niespodzianka. Przy moich nadal doczepiony olbrzymi, czarny, plastikowy alarm na metalowej lince. Tadam jak z tym wyszłam nie wiem? Pani skasowała, zapakowała w siatkę i papa. Nic nie wyło, nie piszczało, ani ochrony nie wołało. Ot niespodzianka. Patrzymy się na to z Lubym, no przecież nie będę po górach śmigać z brelokiem w rozmiarze sześć centymetrów przyczepionym do buta, toć to olbrzymie, pominę fakt, że oczywiście za złodzieja mnie wezmą. Przecież nie przyczepię sobie paragonu do pleców, że zapłaciłam. Chwila konsternacji, torebkę miałam i owszem, ale jakoś tym razem cęgów do metalu do niej nie wsadziłam. Właściciela pensjonatu nie było i z reguły pojawiał się dopiero wieczorem, więc i ta opcja pomocy odpadła, została kuchnia. Pierwsza próba, przepiłowanie linki nożem, efekt nóż się stępił, czyli linkę należy odpuścić. Drogą eliminacji został sam alarm. Czym to cholerstwo rozwalić, przegrzebałam wszystkie szuflady w kuchni i jedyne co mi wpadło w ręce to dziadek do orzechów. Cóż może i to spróbować zgnieść, to na klejeniu puści i się rozpadnie. Taa niedoczekanie moje, piętnaście minut później co prawda padalec zmienił kształt, na bliżej nie określonego zgniotka, ale nadal się trzymał. Szybka kalkulacja, no przecież nie pojedziemy do Krakowa, żeby nam to zdjęli. Jakieś sześć godzin w plecy i nici z naszego zaplanowanego wyjścia, a w planach Kasprowy i Czerwone Wierchy, w starych człapakach tyle km nie wyrobiłabym. I wtem żarówka nad głową, kiedy już Luby szukał kogoś ze skrzynką narzędziową w samochodzie, o nie ja się nie poddaję. Chyba widziałam tłuczek do mięsa co prawda drewniany, ale skoro drzewo kasuje samochód to i powinno to załatwić. Popędziłam na betonowy podjazd z butem i tłuczkiem. Po dwóch uderzeniach usłyszeliśmy ostatni pisk alarmu po kilku kolejnych co prawda się nie rozpadł, ale metalowa linka się wysunęła z niego i można było go odczepić od buta.
Wypad się udał, a buty ekstra, tylko na przyszłość będę się upewniać czy w sklepie nie dali mi takiego super gratisu :D
Komentarze
Prześlij komentarz