Zagubieni w wielkim mieście cz.1

Warszawa ok. 9 am - dzień pierwszy - Luby (Kowalski) & Ja

W związku z pretensjami, że teksty są za krótkie i człowiek po rozpędzeniu już widzi koniec jak w kołobrzeskiej mega hiper galerii Hosso, ten tekst będzie dłuższy.

No to zaczynamy.....

Nigdy nie można liczyć na nasze słynne pkp. Jak ma być o czasie to się spóźnia, a jak ma się spóźnić to cholera jest o czasie. I takim to cudem dojechaliśmy co do minutki, czyli o piątej trzydzieści rano. Co tutaj robić? Myśl, myśl... Czas poszukać Starbucksa.



Po wlaniu w siebie pół litra kawki ze Starbucks, tego nigdy nie odpuszczę, posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zauważyliśmy, że magicznie przeleciały nam ponad dwie godziny. Odpaliliśmy dalekoczłapy oraz gps i ruszyliśmy w stronę hotelu.

Po około 20 minutach przekonałam się, że nie należy ufać mojemu gps-owi, chyba widocznie też postanowił sobie zrobić wczasy. Wyprowadził nas troszkę nie w tą stronę, znaczy się w przeciwną. W tył zwrot i po mapie w gpsie powoli dotarliśmy pod odpowiedni adres. Hmm galeria handlowa??? Zasięgnęliśmy wiedzy i przez galerię przejść do dwóch wież aaaaachaaaa. Dwie wieże wysokie jak world trade center, ale te stały w całości.

Mój luby, jak to mój luby czyli facet. Dwa biurka w recepcji, przy jednym pan przy drugim pani. No, ależ oczywiście, że polazł do pani. A pani nie polka, Ukrainka barwiona na Polsko. Ha i cieszy się, ale z tego co widzę, to za bardzo nie łapie co do niej mówimy. Cudownie, niech facetów czasem coś, ech..... Bagaże zostawione jeden plus, ale na apartament musimy poczekać.... Pewnie będzie koło godziny dziesiątej wolny, pani zadzwoni.

Więc Kowalskiego pod ramię i ruszamy na gorące śniadanko. W Google wrzuciłam zapytanie co i gdzie tutaj zjeść, aby przeżyć. Bar prasowy, jaka miła nazwa. Mój GPS (wtedy jeszcze resztkami woli mu ufałam) ładnie pokazał gdzie mamy iść i że to bliziutko. Cóż spacerek nam nie zaszkodzi.

Idziemy, idziemy, idziemy ... GPS nadal mówi, że bliziutko .... idziemy, idziiiemy, ... dalekooo jeszcze???? O patrz tęcza :) Przypadkiem jak to u nas bywa zawsze na coś trafimy.



Cholera Kowalski zapałek nie mamy... Damn it

Focie słitfocie i slejfiaki zrobione leziemy dalej.....

Pół godziny później, gdy już zagroziłam GPS-owi ekskomuniką patrzymy, a tutaj bramy posiłkowni przed nami. Och jak dobrze, bo Kowalski już zaczynał mnie pożerać wzrokiem. Na fb pisali, że koniecznie zjeść pomidorową. Rzut gałeczką oczną na menu na ścianie, miseczka trzy złocisze. Coś tanio, no ale cóż zaryzykujemy. Wbrew moim oczekiwaniom nie dostaliśmy porcji jak dla chomika, tylko ładne duże miseczki pełne parującej, bosko pachnącej pomidorowej, nawet teraz na samą myśl mi ślinka cieknie. W najlepsze zabraliśmy się więc za pałaszowanie jedzonka. I uwaga było pyszne. Więc mogę serdecznie polecić bar mleczny Prasowy w Warszawie. Po dorzuceniu sobie jeszcze drugiego dania wypełzliśmy napchani jak dwa worki ziemniaków. 

Teraz spacer stał się o wiele przyjemniejszy. I tak sobie idąc, rozglądając się dookoła i podziwiając cuda architektury wielkomiejskiej dotarliśmy do dworca centralnego. Cóż wypadałoby się udać na targi, już dość późno się robi, a my zmęczeni jak po całonocnej libacji. Najpierw trzeba by jakiś środek transportu namierzyć, taki, który zmierza w stronę dworca zachodniego. Wybór dosyć duży, jak w mięsnym. Pociągi, autobusy, tramwaje, metro i czego człowiek sobie jeszcze zażyczy. Tylko czym i o której??? 

Stanęliśmy przed ogromną tablicą informacyjną i bądź tutaj mądry. Oj chyba bez pomocy się tym razem nie obejdzie. Podeszliśmy do informacji, licząc w duchu, żeby trafić na miłą panią, w końcu to dworzec. Pokrótce wyłuszczyliśmy naszą sprawę, że my z głuszy, znaczy się znad morza z zaścianka i że odczuwamy nieodpartą potrzebę udania się na dworzec zachodni. Produkowałam się z pięć minut, odpowiedź pani była wprost proporcjonalna, pięciosekundowa, skmk-ą o godzinie jedenastej. Jeee wow. Co to do cholery jest skm??? Szybkie koleje motolotnicze? Skład kamieni miękkich? I gdzie do cholery kupić na to bilet? Informacja taaaak. Może lepiej zacząć od kiosku, oni bardziej obeznani z reguły są. Cóż tutaj się nie zawiodłam, skm - to koleje podmiejskie, normalnie z peronu i bilecik dwudziestominutowy. Chociaż chyba tym razem Pani kioskarka zbytnio wczuła się w naszą zaściankowość, bo zaczęła nam tłumaczyć jak bilet kasować. Jak podziękowaliśmy, mówiąc, że super i że to to już wiemy, to się chyba obraziła, że jak to my z wiochy zwanej Kołobrzeg śmiemy nie chcieć słuchać rad Pani z wielkiego miasta. Ech i tak źle i tak niedobrze.

Tutaj już poszło z górki. Zapakowaliśmy się w odpowiedni pociąg skl, przejechaliśmy jedną stację i wysiedliśmy. Nasza podróż trwała około pięć minut. wow, ale żeśmy się najeździli. Zeszliśmy z peronu prosto na sam środek długiego tunelu, strzałka w lewo kierowała na dworzec autobusowy, strzałka w prawo na kolejowy. Wiedząc, że na targi jeździ autobus podstawiony przez organizatora poszliśmy oczywiście w lewo. Ha zmyłka, nie ma tak prosto, dybanko w tył zwrot, jednak kolejowy, w wielkim mieście wszystko takie logiczne jest :p. Bynajmniej autobus był na swoim miejscu. Wsadziliśmy do niego swoje szanowne cztery litery, licząc na dłuższą przejażdżkę. Przejażdżka faktycznie była dłuższa, ale tylko dlatego, że staliśmy w korkach, do samych targów było dziesięć minut spacerkiem. I gdzie tutaj logika. Do tego Pani prawie Polka zadzwoniła, że już apartament jest wolny, taa teraz nie mogła wcześniej. Ech pal to licho, przecież już się nie wrócimy, odpoczniemy wieczorem. Ale dotarliśmy, podekscytowani.


Na wejściu zostaliśmy zaobrączkowani jak gołąbki. Na szyję smycze, siatka z materiałami w dłoń i proszę tam jest szatnia. Do szatni kolejka jak za prl za papierem toaletowym. Minimum trzydzieści minut stania. Jakby coś tam rozdawali, w sumie to kurtki, przeszło mi przez myśl, że może jak postoję to jakąś i ja dostanę. W sumie to nowa by się przydała, ale to chyba jednak tak tutaj nie działa. Skapitulowałam, będę chodzić w kurtce, przecież się nie upiekę. Później okazało się, że jednak byłam w błędzie. Upiekłam się jak gołąb na rozgrzanym dachu, ale cóż trzeba spojrzeć z drugiej strony, szukając pozytywów, przynajmniej nie było mi zimno. 

Nasz pierwszy dzień na targach można opisać krótko:

Dużo ludzi, dużo za dużo ludzi, gorąco, ścisk, walizką po nogach, ciężko, za dużo katalogów, ciasno, duszno, chemicznie, kolorowo, oczopląsowo, dużo tego, ledwo co ciągnę te katalogi i gratisy.

Ot i to wszystko jak na pierwszy dzień. Obładowani jak osiołki juczne, chyba z dziesięć kilogramów tego wszystkiego mieliśmy, tym razem bez narzekania wybraliśmy autobus i stanie w korkach. Mądrzejsi już o doświadczenia z rana zakupiliśmy bilety w biletomacie i na niebieskiej tablicy wyszukaliśmy skm-kę powrotną. Patrzcie jak to człowiek się szybko uczy jak musi :) Najpierw trzeba było ten cały nadbagaż do hotelu ostawić. Urocze piętnaście minut targania tego z dworca centralnego do hotelu. Idąc tak w duszy się modliłam, plosie, plosie byle nie pierwsze piętro. Oczywiście zawczasu zapomniałam wspomnieć lubemu, żeby zadbał, abyśmy nie dostali pokoju nad ulicą, jakoś mi to kompletnie z głowy wypadło. Teraz więc przyszedł czas na modły. Yes yes yes, sukces. Apartament na szesnastym piętrze, bossssko. Wyposażeni w swoje bagaże, nadbagaże oraz klucze z brelokiem do domofonu i bramy oraz kartą do apartamentu powlekliśmy się do odpowiedniego budynku. No tak tak, jak na porządny hotel przystało z platyną w nazwie, apartamenty znajdowały się w innym budynku, jakieś dziesięć minut dalej, no przecież każdy ma samochód ze sobą.

Tak czy siak, poszukaliśmy trochę odpowiedniego wejścia, bo instrukcja Pani na zasadzie w lewo w prawo lekko mnie zwiodła. Wbiliśmy się do windy i zdziwko. Tutaj jest tylko piętnaście pięter hmmm. No nic jedziemy na piętnaste. Wysiadamy hmmm. A tak przypomniałam sobie (jak dobrze mieszkać w mieście hotelowym) z reguły wyjście ewakuacyjne i tam powinno być przejście na antresolę. I bingo. Aaaa zapomniałam napisać, że jak na razie byłam w mega miłym szoku, wszystko total exclusive. Chociaż patrząc na cenę jaką zapłaciliśmy za trzy noce w Warszawie, piętnaście minut od dworca bałam się, że nam karton pod hotelem postawią. Korytarz jak w każdym hotelu, ładnie, czysto i pachnąco. hmmm. Namierzyliśmy nasz pokój, to teraz chwila prawdy, jak to wygląda. Otwieramy drzwi i szok, niedowierzanie! Apartament na miano apartamentu. Urządzony gustownie w srebrnych kolorach, bardzo nowocześnie, z dużym łożem małżeńskim. Świeżutka, pachnąca pościel, ozdobna narzuta i poduszeczki, stoliczki nocne, ba nawet lampki nocne. Na ścianie płaski tv z kablówką. W oknach rolety zaciemniające. Na toaletce dumnie prezentuje się czajniczek, a poniżej uwaga - sejf. Jak już pozbierałam swoją szczękę, która mi spadła na ziemię ze zdziwienia, poszłam zerknąć jak wygląda toaleta. Oprócz dość przestronnego prysznica, i kompletu puszystych, świeżo pranych, pachnących ręczników, pełen pakiet udogodnień typu szampon & żel pod prysznic, nawet mini suszarka. Proszę, proszę, to się luby ładnie wykazał. Luby odkrył jeszcze klimatyzację. Jak Państwo na włościach, jeszcze tylko jaccuzi brak. Oczywiście pierwsze co, to pobiegłam oglądać widok z okna. Ciężko jest opisać jaki zaje..., więc pochwalę się zdjęciem.



Błędem było zostawienie mego Lubego sam na sam z taką ilością wyposażenia. Bo już zabrał się do odrywania jak włączyć klimatyzację. W zimę, kochanie poważnie??? Nie udało mu się, więc zanotował sobie taaak to trzeba wyjaśnić, potem oczywiście musiał tak klapnąć na łóżko, żeby odkryć że noga się chybocze, następnie popstrykał lampkami, oo żarówki przepalone dwie. Cały mój Luby. Numer na recepcję wystukał, powiedział co nie tak, aby nie było na nas. Drugie zdziwko, panowie przyjdą niedługo i usuną wszelkie usterki eeee? Piętnaście minut później, recepcja przesunęła panów na jutro, przepraszając bardzo mocno, eee, czy ja nadal jestem w Polsce? Ba, mało tego. Panowie faktycznie stawili się dnia następnego. Usunęli wszelkie usterki, pożartowali, jeden nawet co chwilę wydawał dźwięk jak chat z fb, hihihi, aż mnie korciło, żeby mu zaproponować, żeby odpisał, bo ktoś się bardzo niecierpliwił sądząc po ilości dzyń i blup. My między czasie wciągnęliśmy śniadanko i poczęstowaliśmy się kawką i herbatką od hotelu. Nabrudzili co nie miara, ale tutaj znowu mnie zagięli, informacją, że zaraz przyjdzie house keeping i zmieni pościel i posprząta wszystko. Ja wiem, że nie jest to nic nadzwyczajnego, ale dziwnie jest się poczuć jak ważny gość, skoro zawsze się mieszkało w pensjonatach, ale mogę się do tego przyzwyczaić, nie narzekam :) 

Rozpoczęliśmy dzień drugi w wielkim mieście...




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wciągające plażowe piaski

Mazurek Dąbrowskiego

WC I'm lovin' it