Rycerz na białej miotle
Ostatnio miałam okazję na spełnienie dobrego uczynku, a było to tak....
Był kolejny, pracowity, pseudo zimowy dzień. W biurze nic specjalnego się tego dnia nie działo. Ot spokojny, pełen pracy dzionek. Z utęsknieniem wyczekiwałam przybycia mego lubego.
Ale zamiast lubego w drzwiach stanęła nie wysoka brunetka o dużych, zielonych oczach ogromnych z przerażenia. Nie zdążyłam nawet otworzyć ust żeby zapytać się co się stało. Bo brunetka chyba nie miała takiej dziwnej aparycji z natury. Druga strona była szybsza. Trzęsącym się głosikiem niczym mała, biedna myszka polna, zielonooka zapytała czy jestem kierowcą. A że mam słabość do zwierząt, a zwłaszcza tych bezbronnych, postanowiłam wystąpić tym razem w roli rycerza. Cóż więc, przytaknęłam i zapytałam o co dokładnie chodzi.
Z nerwowej relacji dowiedziałam się tylko, że pani myszka ma ważną wizytę tutaj obok u lekarza i że z nerwów nie umie wyjechać. Co prawda opowieść była znacznie dłuższa, ale tylko tyle udało mi się wyłowić z nerwowej plątaniny słów.
Jako rycerz na białym koniu, ups nie mam konia, a to wezmę jak coś miotłę, i tak jest bardziej w moim stylu, wzruszyłam ratować niewiastę. Na miejscu wszystko stało się jasne i bardzo klarowne. Duży, srebrny samochód zielonookiej stał przytulony tyłkiem do innego samochodu. Na początku nasunęło mi się oczywiste skojarzenie hihihi, ale szybko odegnałam chęć żartów. Trzeba było ratować.
Jak najprościej i najdokładniej wyjaśniłam zagubionej niewiaście jak ma manewrować żeby jeszcze nie pogorszyć sytuacji, przy tym próbując ją uspokoić. Cóż poskutkowało to tym, że przed oczami zobaczyłam jej kluczyki i błagalną minkę pod tytułem " wyjedzie mi pani?".
Nie uznałam tego za zbyt dobry pomysł, pamiętając zgubny palik na parkingu z przed paru lat. Hania pewnie do dziś mi to pamięta mimo wizyty w samochodowym spa po nowy lakier. Hmmm rozejrzałam się po okolicy w poszukiwaniu ofiary, która mogłaby mnie w tym wyręczyć. Jednym słowem z rycerza stałam się damą w opresji. Cholercia z deszczu pod rynnę. I oto mym oczom ukazał się wybawiciel. Pan kurier. Długo nie myśląc wyszczerzyłam się jak tylko najbardziej mogłam.
Dzięki Bogu są na tym świecie jeszcze życzliwi ludzie. Pan upsik wskoczył za kierownicę i w dziesięć sekund stał na prostej. A żeby było jeszcze lepiej okazało się, że samochody się tylko pocałowały, na lakierze ani śladu.
Pani zielonooka w końcu odetchnęła z ulgą. Wyglądało to tak jakby z pleców spadł jej trzydziesto kilogramowy kamień. A ja byłam dumna, że choroba znieczulica nie dopadła ani mnie ani pana kuriera. Jednym słowem trzeba mieć wiarę w ludzi, bo nie wszyscy mają serce z lodu jak królowa śniegu.
Komentarze
Prześlij komentarz