Jadąc w stronę Koziołków

Minął długi weekend, a ja dopiero teraz mam czas i siły cokolwiek napisać. Tyle się działo, że nawet o tym nie myślałam.

Jak zapowiadali pogoda dopisała. Dopóki nie zapakowałam swojego tyłka do samochodu zupełnie mi to nie przeszkadzało. A potem zrozumiałam jak czuje się kurczak w piekarniku i chyba już więcej go nie upiekę. 

Ponadto nasz GPS chyba zrobił się zbyt inteligentny, bo prowadził nas takimi drogami jakimi mu się podobało, zupełnie nie pytając nas o zdanie. Pozwalałam mu na to do pewnego momentu, ale jak nas wepchnął w godzinny kawałek drogi o ruchu wahadłowym, na zasadzie kilometr jedź i pięć minut stój to już przegiął. Luby się tylko śmiał, że gadam z GPS. Ale skoro to wredne urządzenie mówi do mnie skręć w lewo, a ja wolę w prawo to mu kulturalnie odpowiadam, że nie ma opcji i jak chce to niech sobie sam jedzie. On swoje i ja swoje i co dziwne nawet nam ta dyskusja szła :) 

W planach na pierwszy dzień był Biskupin. Luby kocha wszystko co średniowieczne, przedpotopowe, starociowe i ogólnie dawno powinno się już rozsypać. Nie było więc możliwości ominięcia tej atrakcji. Jako że ja już w życiu parę razy widziałam to cudo, znaczy się dechy, których nawet korniki nie chcą tknąć z racji przeterminowanej daty do spożycia, nie pałałam wielkim entuzjazmem, ale czego to się nie robi z miłości. Dzięki wszytkom bogom większość znajdowała się w lesie, można było sobie spokojnie pospacerować. Tu chata tam chata, siano, strzecha itd. Co tutaj dużo pisać, pochodziliśmy, luby się pozachwycał, ja się upiekłam i wsadziliśmy swoje szanowne dupencje w kierunku Wenecji.



Nie, nie do tej tam daleko, tylko Wenecja jest w Polsce, zaraz obok Biskupina. Z oryginalną Wenecją ma mało wspólnego, ale ma coś co koniecznie Luby chciał zobaczyć, muzeum kolejki wąskotorowej. Ja nie jestem fanem pociągów ani panów pociągowych, ale Luby nie mógł sobie odpuścić. Mnie tam bardziej zainteresował biegający czarny kotek :). Chociaż doceniłam fakt, że w pociągach kiedyś było faktycznie ładnie i wygodnie, czyli dla chcącego nic trudnego. Ba nawet obrazki na ścianach w wagonach były! Pochodziliśmy, upiekliśmy się, bo temperatury już zaczynały niebezpiecznie zbliżać się do tych na pustyni, na co Luby wpadł na pomysł, że jeszcze musimy zobaczyć pobliskie ruiny zamku i koniecznie rekonstrukcje dawnych machin bojowych.
I jak to bywa z moim szczęściem, wszystko było na pięknej polanie, wystawionej na słońce, bez cienia nawet krzaczka. I oczywiście machiny nie mogły stać obok siebie, przecież trzeba je umieścić w znacznych odstępach, żeby człowiek na tej polanie się równo spalił z każdej strony. Liczyłam na ochłodę w ruinach, taaaa. Ruiny to dobre określenie, ale lepiej by pasowało ruiny ruin. Dachu próżno tam szukać, toć to tylko kawałki ścian i fundamentów, czyli patelnia z ochroną przed ewentualnym wiaterkiem. Chociaż widok na muzeum kolejek z góry wynagrodził mi troszkę te niedogodności.



A do tego oczywiście zostawiłam samochód na słońcu, znaczy się przenośny grill :) GPS pokazał, że jeszcze ponad godzina drogi. W połowie sobie odpuściłam i stwierdziłam, że nie ma opcji i trzeba jakiś postój ogarnąć, kawusię wypić i coś przegryźć, bo jeszcze troszkę, a czeka mnie drzemka na poduszeczce, tej takiej co się sama otwiera ;P Kawa i sajgonki postawiły mnie na nogi i oczywiście zmiana ciuchów, bo tylko ja na gorący dzień mogę założyć czarne getry i ciemną tunikę :) Przynajmniej nie mogłam narzekać, że mi zimno. Pojechalim więc dalej...

O tym, że już wjechaliśmy do Poznania domyśliłam się po wszechobecnym ścisku i tramwajach, jakoś tak mało bilbordów i informacji było. Ale cała zabawa dopiero przed nami. Otóż cudny poznański rynek to same uliczki jedno kierunkowe. Ciasno, gorąco, ciasno, masakra, ups przegapiłam, uliczkę w którą miałam skręcić i znowu od nowa pięć minut krążenia, bo przecież człowiek nie może tak po ludzki zawrócić. Kto wpadł na tak absurdalny pomysł. Przeleciałam chyba cały swój słownik wyrazów mięsnych. Za drugim razem już trafiłam w odpowiednią uliczkę, ukrytą pomiędzy straganami, jak święty grall. Zaparczyliśmy w małej uliczce z myślą odszukania naszego hotelu, w tym momencie żałowałam, że zachciało mi się samego centrum, czyli starego rynku. Ale w życiu się ma czasem też farta, patrzę, a tutaj surprise stoimy dokładnie pod drzwiami naszego hotelu. Fajnieee. :) Ale nie ma nic za darmo, jak okiem sięgnąć wszędzie płatne parkingi od ósmej rano do osiemnastej wieczorem, ba jedyne trzy złote za godzinę :) Czyli ni mniej ni więcej będziemy wcześnie wstawać i późno wracać :)

Obsługa czyli zameldowanie jak wspomnieli w opiniach mega miła, wszystko ładnie wyjaśnione z uśmiechem itp. Humory od razu lepsze. Wturlaliśmy się na swoje trzecie piętro po klimatycznych drewnianych schodach, mega trzeszczących, ale za to pięknie zdobionych. Pokoik miły i przytulny, nam przypadł pokój o tematyce transportu. I łóżko najwygodniejsze jakie miałam w hotelu, mimo że w Warszawie mieliśmy łoże małżeńskie, a tutaj dwa które musieliśmy złączyć, materac po prostu wymiatał. Idealnie wygodny, nie za miękki nie za twardy, taki w sam raz na chrrrrrrr. Miłą niespodzianką było znalezienie listu powitalnego, napisanego odręcznie specjalnie dla mego Lubego, bo to on ogarniał rezerwację. Drobny gest, a naprawdę świetna i miła niespodzianka. Nie było co tracić czasy, szybka poprawka make up, odświeżenie i idziemy na stary rynek :) 

Oczywiście tylko my mając hotel obok Starego Rynku możemy się pogubić, ale co tam GPS w telefonie jest :) więc trafiliśmy. Zmęczeni całodziennym upałem, zwiedzaniem i jazdą samochodem, zasiedliśmy w ogródku. Po zerknięciu w kartę, ceny nie kołobrzeskie, znaczy się, rynek, ratusz, centrum, a piwo w cenie, że aż się wierzyć nie chce, czyli tanio! Już myślałam, że mam zwidy, bo u nas to cena ma dwie cyferki, a tutaj tylko jedną. Fajnieee, będzie się działo, a co tam można sobie poszaleć :) Oj było wesoło..... a tą historię przeznaczam na osobny post :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wciągające plażowe piaski

Mazurek Dąbrowskiego

WC I'm lovin' it